Ok, to gdzie ja skończyłem?
No tak, wczoraj o 3 w nocy.
Michał budzi mnie bladym świtem, o 9:00 nad ranem.
Nie wiem gdzie jestem. Po dłuższej chwili dochodzi do mnie, że znajduję się w serbskim dwugwiazdkowym pałacu z plastiku i regipsu. Nie jest źle. Mamy wliczone w cenę śniadanie, ale Michał wraca skwaszony. Jest wegetarianinem, a tam tylko mięsny jeż i trochę sera. Ani plasterka pomidora, ba nawet listka pietruszki. Dla mnie jest bomba.
Wczoraj.
Wylądowałem w Borowets, takim tutejszym Zakopanem. Odsypiam porządnie przeloty autostradowe, aż w końcu dzwoni recepcja i nieśmiało budzi polskiego borsuka. Zostawiam Afrykę na parkingu i idę poszukać paszy.
W grill barze zamawiam pleskawicę, frytki z fetą (domowej roboty) i sałatkę szopską. Szopska jest ekstremalnie prostym daniem, ale w oryginale smakuje nieziemsko. Warzywa mają tu w sobie jakby więcej słońca, są bardzo soczyste i zawsze podawane na zimno.
No i oczywiście kawa - bardzo dobra.
Patrzę trzy razy na rachunek, bo nie wierzę, że wyszło tak mało.
Otwieram mapy i układam trasę w pobliżu południowej granicy. Odpalam sprzęt, ruszam w drogę. Jadę przez zapadłe górskie wioski, w końcu o to od początku chodziło. Wjeżdżam w drogę biegnącą wzdłuż doliny jakiejś rzeki. Tak mi się podoba, że olewam wskazówki nawigacji i jadę przed siebie, byle pod górę - w końcu planety nie opuszczę.
Wyjeżdżam ponad górną granicę lasu i widzę same rude, połoninne grzbiety. Niesamowite PRZESTRZENIE! Droga doprowadza mnie do sporego wysokogórskiego jeziora - jestem w sercu Gór Riła. Szkoda, że aparat nie działa... Z braku benzyny zawracam i zjeżdżam do cywilizacji.
Po tankowaniu łykam kolejne zakręty, a za którymś z nich wjeżdżam do krainy, do której zima nigdy nie zagląda na stałe. Skały mają kolor miedzi, lasy są niższe i rzadsze. Trafiam długi kawał nowego i równego asfaltu. Ruch żaden, wpadam w tempo, winkiel po winklu.
Słońce zachodzi, ciepły wiatr wieje w pysk - niczego więcej do szczęścia nie trzeba. Nirwana!
Jest już półmrok i jadę na upatrzony nocleg. Ni z tego ni z owego wjeżdżam w środek obozowiska Cyganów. Wygląda jak osada kosmitów z Gwiezdnych Wojen, gdzieś na końcu galaktyki. Lepianki, wszędzie palą się jakieś ogniki, smród, a droga zatarasowana starym Transitem. Jadę slalomem między wrzeszczącymi coś do mnie dzieciakami, rozglądam się czy kamienie nie lecą. Jakoś wszystko to omijam, ale na wylocie z obozu, prosto pod koła ze skarpy nad drogą, sunie ostatni dzieciak. Zjeżdża tak celowo, na czymś dużo większym od niego. Jakimś cudem wyhamowuje. I już widzą z czego korzysta domorosły bobsleista. To zderzak od Mercedesa...
Dojeżdżam w końcu do celu. Nocuję u Vacko, w pięknym starym domu, dosłownie zawieszonym na stromym zboczu. Jest przepiękny, ma swoją własną duszę. Kolację dostaje w całości złożoną z tego, co w wiosce rośnie i co się pędzi. Delicje!
Piej tutejsze wino i piszę jakieś bzdury na Facebook....