Przez kilka kolejnych tygodni będziemy publikować to co ten Pan, podróżując po Europie zobaczył, co przeżył i przede wszystkim kogo spotkał. Historii wiele, jak na niejednej drodze, którą przemierzył zakrętów :)
No to jazda z urlopem!
No dobra... po kolei...
Piszę po kilku bombkach lokalnego bułgarskiego wina, więc może ponosić mnie fantazja.
Na przelocie przez Polskę, nie robię zdjęć, bo każdy widział autostradę i MOPy, a jedyne co mnie zaskakuje to zapachy. Zapachy gnojowicy. Znam ich już więcej niż eskimos rodzajów śniegu. Dziwne że miesiąc przed październikiem nie nazywa się gnojnik.
Dojeżdżam do Niepołomic o 28:00, na szczęście Asia otwiera o tej porze drzwi motomenelowi.
W środę kupuję ostatnie potrzebne rzeczy, spijamy w kawiarni na rynku wymoczoną szmatę, zwaną w Polsce kawą i w drogę.
Zrobiło się późno, ale co tam.
Gdy zapada noc jestem na Słowacji. Największe góry już za mną ale jestem niewąsko zmęczony, więc zatrzymuję się na pojenie kobyły.
Afryczka zatankowana, kawa wypita (tym razem słowacka wymoczona szmata), pryskam WD40 w zacinający się przełącznik kierunkowskazów. I w tym momencie podchodzi słowak z oczami jak dwie świece zapłonowe. Mówi: "ekstra mmmaszina!". Zbijamy piątkę, a ja dostaję energii na 3 godz jazdy.
Ruszam w stronę węgierskiej granicy, pozdrawiany mryganiem przez co piątego tirowca ( chyba za dobre światła).
Po węgierskiej stronie rozdają piżamy, więc szukam miejsca na biwak. Kurs przewodnicki nie poszedł na marne. Ścigając się z dwoma węgierskimi zającami ( węg. nyul), od strzału, po ciemaku znajduję idealne miejsce na obóz. Jest wiata, jest jar, jest źródło, nie ma szans na żadnych ludzi. Rozbijam namiot i śpię jak kłoda.
Idąc za ciosem piszę ( i piję wino) dalej...
Zwijam węgierski obóz i nieśpiesznie ruszam w Drogę, bez śniadania i kawy. Po drodze remonty i ohydna obwodnica Budapesztu. Zatrzymuję się na znanej sprzed roku stacji, głodny jak wilk i półprzytomny z braku czarnej magii. Po drodze zrobiło się upiornie gorąco, w końcu to już Węgry.
Wciągam rewelacyjną kajzerkę ze schabowym i łykam naprawdę niezłą małą czarną. Im bliżej Turcji tym kawa staje lepsza. Majstruję też przy pizdrykach od szyby w kasku, co później okaże się fatalne w skutkach. Palę szluga, palę maszynę i w drogę - kilometry same się nie nawiną.
Grzeję do granicy serbskiej bez postój. , Tak, jest gorrrąco ( Łukasz, misiu kudłaty, jak dobrze, że doradziłeś mi jasną kurtkę).
Granica-pieczątka-szlaban i jest Serbia. W międzyczasie w kolejce wentylator od chłodnicy próbuje ugotować mi jaja na twardo.
Kawałek za granicą zaczyna się płatna autobana, ze szlabanami jak w Polsce. Pobieram kupon i zatrzymuję się na poboczu, żeby założyć rękawice i sprawdzić czy nie rozsiewam banknotów.
W tym momencie zajeżdża obok Yamaha XT600. Widzę że kierownikowi wystaje spod kasku burza dredów, widzę też polską blachę. I tak poznałem Michała. Szybkie zeznania co gdzie jak i dlaczego i już wiem że ruszył dzisiaj z Polski i jedzie zawieźć sprzęta na Kretę, gdzie emigruje. Wniosek nasuwa się sam - ciśniemy razem dopóki mamy po drodze.
Lecimy 120km/h przez Serbską prerię, autostradą prostą jak strzała. Pachnie dojrzałą kukurydzą, której tu pełno. Robi się noc, a łysy świeci tak, że widać cienie moto i kierowników.
Zatrzymujemy się częściej na stacjach, bo Michał ma śmiesznie mały bak na jedyne 12l. ambrozji 95. I na pierwszym zjeździe na stację okazuje się, że zgubiłem jeden z dwóch pizryków trzymających szybę kasku. Skutek jest taki, że przy 100km/h szyba sama opada jak przyłbica rycerzowi fajtłapie. Michał sprawdza powietrze w kołach i okazuje się, że ma... 0,75 bara w każdym. Wyjaśnia to dlaczego moto wpada mu w shimy... A zrobił tak dzisiaj już 800 km. Twardziel nie je miodu, on żuje pszczoły.
Przejeżdżamy przez Belgrad, który wygląda w nocy z mostu na autostradzie naprawdę pięknie. A my ciśniemy dalej, na Nisz. Rezerwujemy śmiesznie tani hotel na i po lekkich bojach go znajdujemy. Okolica, powiedzmy sobie ciekawa... Zakładamy na moto wszystkie blokady jakie mamy, spijamy po lokalnym browarku i w kimę. Jest 03:00 nad ranem....